VIII Korpus


            Pamiętnego roku 1914 już końcem listopada śnieg pobielił karpackie pola i lasy. Przyroda tonęła w błogim śnie zimowym zgodnie z pradawny porządkiem ustanowionym przez Stwórcę. Jednak człowiek nie wsłuchiwał się w głos Matki Ziemi i tegoż roku cała Galicja płakała. Wtargnął w jej serce wicher moskiewski. Jeszcze jesienią polscy poddani Franciszka Józefa spod Biecza, Sącza, czy Limanowej słyszeli o Moskalach panoszących się gdzieś pod Lwowem, na Ukrainie, czy daleko za Wisłą. Jednak nie spodziewali się ujrzeć obcej armii w swoich miasteczkach, wsiach, a nawet progach rodzinnych. Ale wróg przybył.
Końcem listopada przestrzeń pomiędzy Nowym Sączem, a Limanową była jedną z aren zmagań wojennych w Galicji. Bez wątpienia była to arena drugorzędna, ale jak zawsze w przypadku styku dwóch armii dochodziło do wielu napiętych chwil - również dla ludności cywilnej. Trwały tam ciągłe przepychanki. Moskal zajął Sącz, potem próbował przedzierać się na zachód. Generał Dragomirow zajął Limanową, a potem wysłał wyborowy szwadron kawalerii składający z oficerów celem wykonania akcji wywiadowczo – dywersyjnej. Wybrańcy mieli zniszczyć linię kolejową Mszana – Sucha. Niestety wpadli. Przedzierając się górskimi ścieżynami, nocując w górskich wioszczynach, dali się zaskoczyć piechocie. Nieznanej piechocie, która właśnie wkroczyła na limanowską arenę i z braku miejsc noclegowych w dolinach została wysłana na nocleg na Chyżówki, czyli do małej wioski, w której, jak się okazało już nocowali nasi wyborowi Rosjanie. Z pomocą miejscowych nowoprzybyły oddział zaskoczył Moskali zyskując uznanie u głównodowodzących tym odcinkiem frontu. Również sama Limanowa kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk. Proboszcz limanowski gościł na plebani na przemian sztaby austriacki i rosyjski. Duchowny w tym czasie budował świątynię, kościół dla Bolesnej Piety Limanowskiej. Był to trudny czas. Konfiskowano wszystkie materiały budowlane z przeznaczeniem na cele wojenne, zabierano mężczyzn do wojska, a dodatkowo moskiewskie armaty podczas jednej z pierwszych wizyt zaczęły wstrzeliwać się w miasteczko biorąc za punkt odniesienia więżę budowanego kościoła. Szybko jednak zakończyło się „branie celu”, gdyż jak twierdzą przekazy jakaś tajemnicza mgła, Kobieta w Płaszczu zasłoniła swój kościół od rosyjskich pocisków. I takie to w okolicach Limanowej, jak nazwał to jeden z brygadierów z tamtego okresu, odprawiano wojenne tańce. Jednak 6 grudzień miał przynieść przemianę.

            Sennym wzrokiem wpatrywał się w tańczące za oknem ogniki. Palacz właśnie dokładał węgla do paleniska, a lokomotywa coraz bardziej mozoląc się wspinała się pod górę. Wpatrywał się z zaciekawieniem na ten iskierkowy taniec siedząc w pierwszym wagonie wypełnionym żołnierzami Imperialnej Armii Rosji. Był jednym z nich. Dla niego i towarzyszy przebywanie w ciepłym wagonie było długo oczekiwanym luksusem. Odzwyczaili się od niego, a wielu z nich nigdy takiego nie zaznało. Dla nich dotychczasowym chlebem powszednim tej wojny było błoto okopów, przyjaźń z głodem, chłodem, śmiercią i połajankami oficerów. Dla wielu z nich wojna z Austro – Węgrami była pierwszą i jedyną wyprawą zagraniczną, gdzie odkrywali taką egzotykę jak smak salcesonu, czy zapach kaszanki. Ale Saszka, jak na niego tutaj wołali, nie myślał o pozostałych jako współtowarzyszach broni. Może tak było latem na początku drogi wojennej, ale nie teraz. Obecnie tak naprawdę myślał wyłącznie o dezercji, ucieczce do „Austryjców”. Współtowarzysze nic nie podejrzewali i nawet nie przypuszczali, z kim tak na prawdę mają do czynienia. Saszka był najbardziej tajemniczym żołnierzem VIII Korpusu. W rzeczywistości był Polakiem, potomkiem Walentego Jabłockiego, powstańca z czasów pamiętnego stycznia sprzed półwiecza. Piętno zrywu narodowościowego swojego dziada Saszka, a tak naprawdę Jan Jabłocki, nosił do dnia dzisiejszego. Dlaczego? Niestety partia dziadka walcząca na Polesiu została zmasakrowana przez szwadron kawalerii rosyjskiej. Sam dziadek został schwytany przez Rosjan, zawleczony na postronku do najbliższej wioski i powieszony na przydrożnym drzewie. Niestety ktoś życzliwy poinformował również władze carskie, że Walenty miał rodzinę. W efekcie tego majątek rodzinny Jabłockich został skonfiskowany, a rodzina zesłana na Sybir. Po trzynastu latach tułaczki na Polesie wrócił jedynie najmłodszy syn Walentego - Wiesław. Z pomocą dalekiej ciotki znad Niemna Wiesław zdobył wykształcenie nauczycielskie i osiadł gdzieś na Wileńszczyźnie, w zapadłej wioszczynie litewskiej oddając się słynnej na owe czasy pracy organicznej. Jednak pamiętał o patriotyzmie i wartościach rodzinnych. Ożeniony, również z nauczycielką, z Marzeną z Kurowskich, doczekał się dwóch synów – Janka i młodszego Walka. Wpajał młodym chłopcom uczucia patriotyzmu, wykładał im potajemnie historię Polski, która w jego mniemaniu wkrótce miała się odrodzić. Mówił o Kościuszce, Mickiewiczu i innych. Ale nie żył długo. Miał wyniszczony Sybirem organizm. Zmarł na suchoty. W tych dramatycznych okolicznościach to na Janku spoczęły obowiązki głowy rodziny. Marzył o wykształceniu dla siebie, ale wszystko z śmiercią ojca oddaliło się tak nagle. Był czas, że w raz z matką walczyli o byt rodziny. W końcu jednak uśmiechnęło się do nich szczęście i z pomocą przyszedł spadek ciotki. Tej samej dobrotliwej staruszki, która swego czasu pomogła Wiesławowi po powrocie z zesłania. Oczywiście Jabłoccy nie odziedziczyli niebotycznej fortuny, ale i tak była to poczciwa sumka, którą matka wraz z Jankiem postanowiła przeznaczyć na wykształcenie dziewięcioletniego wówczas Walusia. Osiem lat później Walek wyjechał na studia zagraniczne do Krakowa. Jankowi udało się zdobyć posadę w majątkach Ordynata Zamoyskiego. Wraz z matką osiadł w Zwierzyńcu. Stąd było zdecydowanie bliżej do Galicji, a poprzez nielegalne granice Roztocza można było myśleć o wycieczce do Krakowa i spotkaniu z bratem. Tu i ówdzie w Królestwie słyszało się o autonomii w Galicji, o swobodach i o tym, że w Krakowie można uczyć się polskości. Janek nie miał jednak okazji do odwiedzin brata.

            Skład z impetem wpadł na stację kolejową w Sączu. Para wydostająca się z lokomotywy spełzała na perony zatapiając we mgle czekających oficerów carskich. Już po chwili gwałtownego hamowania pociąg zatrzymał się i z wagonów wysypali się żołnierze VIII Korpusu. Wszystko wyglądało na akcje w bezładzie, ale to było tylko złudzenie. Już po chwili Moskale zaczęli ustawiać się posłusznie na zbiórce. Zaczęły z wolna formować się poszczególne kolumny. A potem wymarsz. Janek był zachwycony. Przeczuwał wprawdzie, że przywieziono ich tutaj planując jakąś większą akcję i że wkrótce znowu otrze się o śmierć, ale to nie to tak bardzo go podniecało. Zachwycił go Sącz, miasto pełnych składów, oświetlonych uliczek, elektryczności rozbłyskującej wśród karpackich ciemności. Wiedział, że pójdą na akcję, ale wcześniej liczył na kilkugodzinny odpoczynek w cywilizowanych warunkach. I nie pomylił się. Zaraz za stacją czekali na nich kwatermistrzowie. Rozdzielono kwatery i już za chwilę Saszka szedł do przydzielonego lokum. Niestety po uzyskaniu przydziału był w zmienionym nastroju. Znów musiał dzielić kwaterę z Wasylem, Borysem i Igorem. To przez nich stracił wiarę w Rosję i zwycięstwo Polski w przymierzu z carem. Kiedy wybuchła wojna był jak wielu innych Polaków z Królestwa wielkim optymistą. Konflikt kolosów mógł dać szansę na wolność zniewolonemu Narodowi. W momencie wybuchu wojny znalazł się w Odessie. Załatwiał sprawy handlowe Ordynacji. Zmobilizowano go na miejscu i na siłę wcielono do 60-tego zamojskiego pułku piechoty. Ucieszył się, że całkiem przypadkiem, przyjeżdżając spod Zamościa trafił do swojsko nazywającego się pułku. Spotkał tam wielu Polaków, ale z jakiegoś powodu przydzielono go do batalionu z samymi Ukraińcami i Rosjanami. Jego jednostka zaczęła operować w Galicji i właśnie tam Janek doznał szoku. Na swojej drodze spotykał podbity lud, który mówił jego językiem, dzielił wspólną wiarę i kiedyś tworzył z jego Ojczyzną wspólne państwo. A na dodatek przerażało go to, że ten lud również, tak jak on, wierzył w zmartwychwstanie Narodu. Tylko, że Galicja liczyła na cud poprzez wykorzystanie armii germańskich. Wobec takiej postawy jego poglądy, a dokładnie coraz dobitniejsze uświadamianie sobie dramatu polskiego związanego z nadziejami rozumianymi w każdym zaborze inaczej, ulegały stopniowej przemianie i odbierały animusz do walki. Odczuwał samotność. Kontakty z rodakami miał utrudnione, poza tym co chwilę dowiadywał się, że kolejny z Polaków w 60-tym już nie wyruszy w tej wojnie do następnego boju. Najbardziej jednak bał się, że za którymś razem wbije bagnet nie w serce austriackie, czeskie, czy węgierskie, ale w polskie. A na dodatek postawa jego ruskich towarzyszy z batalionu! Najgorzej było w nowo zajętych miejscowościach, gdzie jeszcze nie dotarła władza carska. Dowódcy starali się trzymać w ryzach zwykłego żołnierza, ale czy żołnierz nie umiał kombinować. Prym w tym względzie wiedli w jego batalionie Wasal, Borys i Igor. Wieczorami ściągali insygnia żołnierskie i szli na wieś za jadłem. Z pewnością ich wycieczki pociągnęłyby wiele ofiar, skazało wiele panien na pohańbienie, gdyby nie Janek. Czuł, że musi z nim chodzić, by ochraniać miejscowych przed ruską agresją. To dzięki niemu udawało się zazwyczaj łagodzić ich zapędy i popędy. Brali jadło i szli dalej. Ale i tak Janek nie mógł sobie darować incydentu jeszcze z początku wojny spod Lwowa, gdzie Wasal z Igorem pobili na śmierć Żyda i splądrowali jego sklep. Bo tak naprawdę lekkie pobicia i nadużycia były normą podczas tych ich wypraw. Janek mozolił się by towarzysze nie przekraczali tej specyficznej, jak to już powiedzieliśmy, normy. Zresztą, tak naprawdę nic więcej nie mógł zrobić. Ale dzisiejszego wieczoru było inaczej. Szli na kwaterę wpatrując się w mrugający na ulicach cud elektryczności. To Janka uspokajało. Miał nadzieje, że przewaga technologiczna tego miasta nad zwykła wsią uspokoi zapędy współtowarzyszy i zadowolą się wygodą przydzielonych kwater. Nie pomylił się. Tej nocy wyspał się jak nigdy jeszcze podczas tułaczki frontowej.

            Drugiej takiej nocy już nie zaznał. Cały następny dzień 5 grudnia przygotowywano wymarsz. Batalion Janka uwijał się to przy rozładowywaniu armat z wagonów, to przygotowywaniu transportu, pakowaniu prowiantów, amunicji, ładowaniu wozów i tym podobnych zabiegów. Czuło się w powietrzu smak kolejnej ofensywy. Samo przybycie tak licznego wojska do Sącza wskazywało, że drugoplanowa arena wojenna może stać się już w krótkim czasie miejscem decydującego starcia. Już wkrótce zagrać tu miała ciężka artyleria, przez którą ta ziemia nie była jeszcze orana. Rosjanie liczyli na zaskoczenie. Około południa pułk odwiedził niezwykły gość. Sam dowódca VIII Korpusu, generał Orłow przybył dodać im otuchy. Towarzyszył mu inny generał, którego Janek nie zdążył jeszcze poznać.

 - Żołnierze – przemówił podczas zbiórki Orłow – Głównodowodzący VIII Armią generał Brusiłow przysłał nas tu z bardzo zaszczytną misją. Mamy pomóc naszemu sąsiadowi z 3. Armii, dobrze wam znanemu generałowi Dimitriewowi. Od kilku dni toczy on zacięte boje i jest bliski dotarcia do Twierdzy Kraków. Niestety na jego skrzydle niespodziewanie pojawił się bardzo kłopotliwy wróg. Najprawdopodobniej przybyły na ten odcinek sprowadzone z Francji siły niemieckie. Dzięki sprawnej akcji musimy pomóc naszemu przyjacielowi z 3. armii 14. dywizja być może spotka się frontalnie z nieprzyjacielem, ale wy jako część 15. dywizji będziecie mieli za zadania poszukać tyłów germańskiego wroga. Jest ze mną generał Keller, który już od kilku tygodniu operuje w tym rejonie. Wspomoże was siłą 10 dywizji kawalerii. Zabezpieczy lewe skrzydło. A po wszystkim, zwłaszcza wy Polacy, będziecie mieli zaszczyt oswobodzić waszą historyczną stolicę – Kraków.

            Mowa była płomienna. Na rozczarowanym przeszłością frontową Janku nie zrobiła jednak wrażenia. Dowództwo rosyjskie wierzyło, że ta trwająca od końca listopada nic nieznacząca przepychanka uśpiła już całkowicie wojska wroga. Ale od kilku dni wszelakie oddziały, zwiady i podjazdy rosyjskie operujące na zachód od miasta niechętnie pozostawały w polu i przy byle sposobności wracały poza jego mury. Może to był fortel, który miał wzbudzić w przeciwniku wrażenie regularnego, moskiewskiego odwrotu, a może dyskomfort małych oddziałów pozostających w bliskości wroga. W każdym razie to sprawiło, że już wkrótce Limanowa na powrót została zajęta przez Austriaków, a ich główna szpica defensywno - uderzeniowa rozlokowała się w Kaninie - wiosce na południowy – wschód od miasteczka. Cała strefa pomiędzy Sączem, a Limanową miała być według mniemania sztabu carskiego ziemią niczyją, po której VIII Korpus miał przemaszerować spacerkiem, nabrać rozpędu i staranować obrońców. Tak mniemał sztab, ale czy słusznie. Najpierw 4 grudnia na lewym skrzydle planowanej ofensywy jakiś bliżej nierozpoznany oddział przepędził przy użyciu armat siły rosyjskie z Wysokiego oraz góry Rdziostowskiej - ostatniego wzniesienia tuż przed mostem na Dunajcu. A na dodatek następnego dnia ten sam tajemniczy oddział, operujący już na prawym skrzydle, na trakcie z Marcinkowic usidlił oddział Kozaków dońskich, biorąc kilku jeńców. Robiło się gorąco. Było pewnym, że jeńcy wygadali się o planowanej ofensywie. Zaczęto przyśpieszać przygotowania i dlatego wieczorem Janek, zamiast zaznawać wywczasu na kwaterze, maszerował jako osłona artylerii, nie będąc pewnym, czy dożyje następnego zachodu słońca.
            Myślał o bracie. Ostatni raz widział go półtora roku wcześniej. Przekradł się wtedy przez granice i przyjechał na wakacje do Zwierzyńca. Podobnie miało się stać i ostatniego lata, ale nagły wybuch wojny przekreślił te plany. Czy brat przekroczył granicę, dojechał do domu i zdążył zaopiekować się matką, kiedy jego wojna zastała w Odessie? A może zaciągnął się pod zmienionym nazwiskiem do wojska carskiego? Za ucieczkę do Galicji ujawnienie się pod starymi personaliami mogło okazać się niebezpiecznym posunięciem.
- Mam nadzieję, że Waluś nie wpadł na jakiś idiotyczny pomysł – pomyślał Janek i całe stado niespokojnych wizji napłynęło mu do głowy - Chyba nie zaciągnął się do Austriaków.
- Niemożliwe – próbował się wyciszyć. Słyszał o działającym w Galicji jakimś Piłsudskim z Litwy, ale gazetki frontowe wyraźnie donosiły, że cesarskie polskie orły zostały doszczętnie rozbite pod Kielcami. Dlaczego miałby nie wierzyć tym zapewnieniom.

            Tymi przemyśleniami nieco się uspokoił, tym bardziej, że monotonia marszu stawała się coraz bardziej uciążliwa. Nagle po drugiej stronie Dunajca, na drodze wijącej się ku wzniesieniu, wśród ciemności grudniowych błysnęło jakieś światełko. Janek domyślił się, że w grę wchodzi wyłącznie wojskowa latarka. Szli bardzo szybko. Jaszczyki i armaty dudniły wlekąc się po zbrużdżonej przez mróz drodze. Janek zdał sobie sprawę, że jeżeli na górze, na której zauważył światełko są żołnierze wroga to na pewno już wiedzą o ich ruchu. Taki hałas. Jedyną nadzieja były ciemności, chociaż tej grudniowej nocy i tak nie można było zaliczyć do najciemniejszych. Oficerowie popędzali pochód. Mieli wyraźne rozkazy - dojść jak najdalej pod osłoną ciemności i stworzyć warunki do przeprawy przez Dunajec najpóźniej w godzinach porannych. Wtedy to miało ruszyć jednoczesne uderzenie na lewym skrzydle. Według rozpoznania w pobliżu Sącza przebywały w tym czasie jedynie nieliczne, ale bardzo waleczne patrole wroga. Dały się we znaki szczególnie Kozakom Dońskim. Ale walec, który właśnie wkraczał na arenę wojenną miał być niezniszczalną machiną, miażdżącą wszelkie znaki oporu. Dlatego też tej nocy oficerowie spieszyli się by wszystko mogło zgrać się w czasie. Janka jak już wspominaliśmy zaniepokoiło dziwne światełko. Zgłosił ten fakt oficerowi, ale ten nie zareagował. Marsz trwał dalej. Wierzono w siłę walca, a oficerski spokój miał w zamyśle udzielać się wszystkim żołnierzom. Ale wszystko to miało trwać do czasu. Około dziesięciu minut po tym jak Janek zauważył światełko latarki, potężny huk wstrząsną nocą i odbił się echem po okolicznych wzgórzach.
Nagły grzmot poruszył cały tabor. Janek widział w podświadomości podskakujące w ciemnościach armaty, słyszał świst nadlatującej śmierci, masy ziemi sypiące się na żołnierzy, jęk rannych. Niejednokrotnie podczas tej wojny widział efekt ostrzału artyleryjskiego. Ale tym razem na szczęście za wystrzałem nie poszedł złowieszczy pisk pocisku. Bardzo szybko uświadomiono sobie, że tabor nie jest celem ataku. Nie wstrzymano pochodu. Wozy i armaty nadal skrzypiały po drodze i nie było wątpliwości, że ruch taboru jest słyszalny przez napastników. Ale celem ich ostrzału stał się Nowy Sącz, a dokładnie drogi wyjściowe z miasta. Ostrzał prowadzony był z łagodna precyzją i dokładnością. Jasnym stał się fakt, że dowódca armat z góry Rdziostowskiej to prawdziwy profesjonalista. Nakazał skierować ogień tak, aby nie poczynić szkód domostwom mieszkańców. W samym mieście zarządzono zaciemnienie, ale widząc ciągle trwającą skuteczność ognia nieprzyjacielskiego sztab rosyjski nakazał zorganizować łapankę, bo niewiarygodnym było, aby napastnik bez wskazówek z wewnątrz mógł tak precyzyjnie kąsać bramy miejskie. Oczywiście był to wyłącznie wymysł przestraszonego, a może raczej zadziwionego sztabu. A tymczasem tabory toczyły się dalej na nierównej drodze sądeckiej. Każdy żołnierz wsłuchiwał się w huk armat z niepokojem. A co będzie jak przepuszczą atak? Armaty w prawdzie posuwają się naprzód, ale co będzie jak wróg wykorzysta zbyt odważny pochód prawego skrzydła planowanej ofensywy i wejdzie na jego tyły?
- Niemożliwe – starał się studzić obawy artylerzystów złowrogi Dunajec – w nocy nikt nie będzie forsował moich wód, a rano lewe skrzydło zmiażdży przeciwnika.
Janek tez wierzył w siłę Dunajca. Tym bardziej, że przeciwnik starał się nie interesować ich pochodem tylko palił pociski na miasto. Dopiero po półgodzinie dalszego marszu sytuacja się odmieniła. Nagły chrzęst i świst kul zelektryzował pochód. Drzazgi posypały się z wozu, obok którego szedł Janek. Zdał sobie sprawę, że właśnie uniknął śmierci. Wróg nie użył armat, ale posłał w ich kierunku serię karabinową. To wystarczyło, aby po raz pierwszy tej nocy wstrzymać pochód. Janek wychylił nos zza wozu. Starał się przeniknąć ciemności i wybadać sytuację za Dunajcem. Podobnie czynili inni żołnierze. Nie ulegało wątpliwości, że ogień poszedł od strony armat, które nadal grały swoją dudniącą muzykę. Najwidoczniej piechota, która miała osłaniać strzelające armaty, z powodu chwilowego braku zajęcia, postanowiła zaniepokoić tajemniczy pochód, który mimo strzałów artylerii z pewnością był przez nich słyszalny. Nowy niepokój wlał się w serca Moskali. Dopiero stanowczy rozkaz oficerski postawił wszystkich na nogi. Po kilku minutowej ciszy tabor ruszył dalej. A po chwili znów zza Dunajca spadła tajemnicza salwa. Tym razem Janek nie otarł się o śmierć. Odszedł od miejsca, gdzie poprzednio zaatakowano, a powtórny atak był kopią pierwszego. Jak się okazało nie ostatnią. Zabawa taka trwała mniej więcej do trzech godzin przed świtem. Armaty grały jednostajną muzyką, karabiny odzywały się w równych odstępach, kolumna to zatrzymywała się to znowu ruszała dalej. Ta noc niewątpliwie należała do wroga. Nie odniósł on żadnego zwycięstwa militarnego, ale zszargane nerwy sztabu w Sączu oraz ciągłe nerwy obsługi taboru to jednak znaczące zwycięstwo moralne nieprzyjaciela. Oficerowie taboru nie silili się nawet, aby próbować odpowiedzieć na ogień. Po pierwsze, chcieli dotrzeć zgodnie z rozkazami do miejsca planowanej przepraw o świcie, a po wtóre wierzyli, że na górze Rdziostowskiej nie ma znaczącej siły wroga. Jutro rano zostanie zmiażdżona przez lewe skrzydło. Janek utwierdził się również w takim przekonaniu zwłaszcza po tym jak trzy godziny przed świtem umilkły działa. Widać było, że nieprzyjaciel był odważny tylko pod osłoną nocy i zanim nastanie świt chciał zwinąć sprzęt z pozycji strzeleckich.
Ofensywa prawego skrzydła, krocząca od Sącza w kierunku północnym wzdłuż Dunajca, wykonała w stu procentach swój nocy plan. O świcie armaty i wozy miały dokonać przeprawy przez Dunajec w okolicach Kurowa i gwałtownym zwrotem rozpocząć marsz na zachód. W tym samym czasie z Sącza miała wyruszyć reszta piechoty przez Wzgórze Rdziostowskie, a dalej na południe kawaleria Kellera. Tuż przed świtem zwiad prawego skrzydła doniósł, że w okolicach planowanej przeprawy dostrzeżono zbudowany most przez saperów wroga. Po otrzymaniu tej informacji do Janka podbiegł jeden z oficerów. Wraz z trzydziestoma innymi piechurami został oddelegowany do obstawienia wzgórza, u podnóża którego odkryto przeprawę. Janek zabrał z wozu większą ilość amunicji, cztery łopaty oraz kilof. Z tym ciężarem, w towarzystwie oficera i towarzyszy oddalił się od głównej kolumny i zanurzył się w las. Wzgórze, które mieli obsadzić przedstawiało bardzo dużą wartość taktyczną na tym odcinku ofensywy. Strome stoki były w większości zalesione, z wyjątkiem wierzchołka, skąd rozciągała się panorama na cały obszar bieżących działań. Niewidoczne z wierzchołka było jedynie podnóże góry wraz z korytem przepływającego Dunajca. Widok zasłaniały drzewa. Dla żołnierzy wspinaczka była koszmarem. Same chaszcze, raniące ciernie, bardzo stromy stok i mrok zimowego późnego poranka Oficer popędzał żołnierzy, a ci sapali i mozolnie wciągali ekwipunek na wzgórze. Po ponad godzinie od opuszczenia głównej kolumny byli na szczycie. Oficer wydał rozkazy umocnienia wzgórza, a sam przystąpił do lustrowania okolicy lornetką. Spojrzał w dół. Rzeczywiście nie było widać zarówno rzekomego miejsca zbudowanych przez wroga przepraw, jak też większego odcinka koryta Dunajca pod górą. Budził się mroźny dzień. Widok był zachwycający.
              Carskiego oficera nie interesowały bynajmniej okoliczności przyrody. Spojrzał na górę Rdziostowską skąd spodziewał się ujrzeć czoło lewego skrzydła uderzenia. Najwidoczniej jednak ofensywa nie rozpoczęła się jeszcze po tamtej stronie rzeki. Jednak na zboczu wzgórza nie było spokoju. Oficer ujrzał jakiś ruch. To nieprzyjacielska artyleria, ta, która tak hałasowa nocą teraz była ściągana z góry. Mnogość obsługi wskazywała, że armaty są osłaniane przez batalion piechoty. Oficer nie przejął się tym zbytnio. Wierzył, że nieprzyjaciel w takiej sile za kilka minut zostanie zgnieciony jak robak. Jeszcze raz spojrzał na górę Rdziostowską, ale nadal nie było widać na niej śladów ofensywy. Potem skierował wzrok na południowy - zachód. Właśnie rzucił mu się w oczy dwór w Marcinkowicach. Na dziedziniec wjeżdżało dwóch konnych. Najwidoczniej jacyś cesarscy oficerowie, z pewnością odpowiedzialni za nocne manewry. Wjechali na dziedziniec dworku. Wydali jakieś rozkazy i po chwili z tamtego miejsca w kierunku rzeki ruszył kawaleryjski oddział ponad stu konnych. To zmroziło młodego porucznika. Jeżeli artylerzyści dadzą się zaskoczyć to konni przeprawią się przez Dunajec i wytną znaczną część obsługi dział. Ale wystarczy ustawić tylko kilka karabinów maszynowych i kawalerzyści będą padać jak muchy. Oficer zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Spojrzał na żołnierzy. Wykopali już znacząco głęboki okop. Najbliżej kopał Janek. Kazał mu biec do swoich z meldunkiem.
- Przez naszą nocną bierność wróg uznał nas za zwykły tabor wywożący z miasta dobra. Posłali na nas kawalerię w liczbie stu koni. Ustawić karabiny maszynowe. Nie dać się zaskoczyć i nie narażać obsługi dział – wrzeszczał oficer – Przekaż to pierwszemu napotkanemu oficerowi. Wykonać. - Janek posłusznie rzucił się w dół po zboczu. Po chwili zanurzył się w lesie i zaraz potem padł jak długi. Zahaczył o kolczaste ciernie jeżynowe. Krzak zorał mu policzek. Podniósł broń i biegł dalej by ostrzec swoich, ale nagle przystanął.
- Przecież to najlepsza okazja, żeby zwiać z tego carskiego łajna – pomyślał.
Rozdarty policzek palił go piekącym bólem, ale jeszcze więcej palił go w tym momencie umysł. Jakaś siła nakazywała mu, aby nie zbaczał z drogi i kierował się w stronę oddziału. Nie wiedział, czy taki ruch kazała mu żołnierska powinność, czy wyrachowanie mówiące, że lepszą będzie dezercja spreparowana w zamieszaniu bitewnym, niż ślepe błądzenie po chaszczach, stromych zboczach i lasach nieprzyjacielskiego kraju. Już nie schodził w dół na złamanie karku, jak wierny towarzysz broni troszczący się o los swoich kolegów.
- Kim oni dla mnie są? Nadzieją na wolność Narodu, czy zaborcami, którzy skrzywdzili moją rodzinę, uciskali Polskę – rozmyślał intensywnie i coraz bliżej w dole zbocza zaczął dostrzegać prześwit końca lasu. Przyśpieszył schodzenie i po kilku chwilach, nie unikając upadku na zmrożonym podłożu, nieśmiało wyjrzał z pomiędzy drzew.
- Cisza, ani żywego ducha – pomyślał i zdecydował się iść dalej. Gdy uszedł około stu metrów i znalazł się na środku pola poczuł się nieswojo. Może i myślał wcześniej o dezercji, ale jakoś nie chciał w tej chwili zostać dopadnięty na otwartej przestrzeni przez chmarę konnych z obniżonymi lancami. Puścił się pędem w kierunku majaczących zbudowań. Wiedział, że za chałupinami będą już własne kolumny. Przy pierwszych zabudowaniach obejrzał się za siebie. I nagle … Słuch go nie mylił. To był tętent koni.
            Ponad stu konnych szarżowało wzdłuż drogi w kierunku nieobstawionego boku kolumny rosyjskiej, gdzie akurat toczyły się najcięższe działa. Janek nie miał szans by dobiec do swoich, więc zaczaił się pomiędzy domami. To, co zobaczył, a dokładnie to, co usłyszał ponownie rozgrzało jego umysł. Ułani wpadli pomiędzy zaskoczoną obsługę dział, a Janek miał wrażenie, że słyszy polskie komendy płynące z ust dowódcy kawalerii. Nie wierzył własnym uszom. Po chwili dostrzegł również znacznie wysunięte do przodu czoło kolumny moskiewskiej. Przytomność oficerskich umysłów sprawiła, że nagle Wasyl, Borys i inni zaczęli się przeciskać w kierunku odmętu jednostronnej potyczki ustawiając karabiny maszynowe. Los konnych mógł zostać w jednej chwili przesądzony. Masakra wisiała w powietrzu. Ale trzeźwość umysłu dowódcy kawalerii uratowała konnych. Wydał komendę. Komendę, którą w ferworze walki Janek dosłyszał z pomiędzy chałupin. Komendę, którą zrozumiał. Komendę nie w języku obcym, ruskim, ale w jego własnym ojczystym. A polscy ułani zaczęli nie ślepy odwrót, ale planowy zwrot kolumny w lewo, celem oderwania się od przeciwnika, oderwania się od karabinów maszynowych, które zaczęły już trajkotać z różnych stron. Zwrot udał się ułanom wyśmienicie. Odwrót skierowali prosto pomiędzy zabudowania, wprost na czającego się Janka.
- Wyśmienicie – pomyślał – dopadnę ostatniego i każę zabrać się do polskiego wojska. Ale oto nowa niespodzianka zaskoczyła uciekających. Z domu, pod którym czaił się Janek otwarły się drzwi i będąc pod lufą mosina Igora, kilku chłopów wyniosło karabin maszynowy, który lada moment miał zacząć swoją pieśń. Skąd się tu znalazł? Wieziono go na czele kolumny, ale okazał się niesprawny, więc wzięto go do najbliższej chałupy celem reperacji. Miał się tym zająć właśnie Igor. Widocznie szybko usunął usterkę i postanowił jeszcze postrzelać do uciekających kawalerzystów. A tymczasem ułani przemknęli przez podwórka i zabudowania jak wicher. Janek dostrzegł na końcu tego raczej tabunu, niż zwartego szyku młodego chłopaka. Wyraźnie rannego w przedramię, z grymasem na twarzy, posiadającego niezwykle swojską dla Janka twarz. Za nim podążało kilku maruderów. Wszyscy oni mieli stać się ofiarami Igora. Ale Janek przejął się ich losem - losem nie wrogiej konnicy, ale losem współbraci - Polaków. O mało nie spełnił się jego czarny sen. Dziś jego bagnet mógł ugodzić serce polskie. Ale on był już zdecydowany. Biegł ile miał tchu w płucach w kierunku Igora, który przygotowywał karabin maszynowy do strzeleckiej roboty. I chyba mu się coś znowu zacięło, bo długo nie mógł rozpocząć strzelania. Młody ułan dostrzegł również Igora i zrozumiał niebezpieczeństwo tych, którzy byli jeszcze za nim. Spiął konia i ruszył w szarży na karabin maszynowy. Przeczuwał, że jak go unieszkodliwi to swoim życiem ocali swoich kolegów. Igor ze spokojem załadował karabin i przygotował do strzelania. Zmusił jakiegoś chłopskiego młokosa, by podtrzymywał naboje, które wcześniej zabrał ze sobą mniemając, że wykorzysta je do prób po naprawie karabinu. Teraz wiedział, że życie szarżującego na niego młody ułan jest w jego rękach. Chciał się z nim najpierw pobawić i ustrzelić jego kasztana. Już miał nacisnąć spust, gdy coś tępego uderzyło go w głowę i padł ogłuszony. Janek złamał kolbę na jego głowie. Miał jeszcze wbić bagnet, ale powstrzymał się. Jeszcze miał ostatnie skrupuły. Wiejski chłopak uciekł do pobliskiej chałupy, a Janek spojrzał na szarżującego młodzieńca. Popatrzył i zdębiał. Wyskoczył przed karabin. Nikt mu nie przeszkadzał. Nikt nie zauważył jak zdzielił kolbą Igora. Teraz było w pełni naturalnym to, że biegł w kierunku jeźdźca. Ale nie biegł, aby zabić. Również ułan po chwili niedowierzania nie szarżował, aby przebić wroga lancą mimo bólu rannej ręki. Janek poznał jeźdźca. Waluś poznał Moskala. Nikt im nie przeszkadzał, koledzy Walusia już dawno odjechali nie zauważając jego poświęcenia. Ale bracia biegli ku sobie po to, by starszy brat dobiegłszy do młodszego mógł wskoczyć na jego kasztana i by młodszy brat mógł unieść z tego podwórka starszego do polskich legionów. Zrozumieli się bez słów. Nikt nie mógł im przeszkodzić. Nikt oprócz Igora. Ten, który nie został przebity bagnetem wstał i spojrzał. Nie widział już towarzysza, ale zdrajcę. Podszedł ponownie do karabinu. Dostrzegł to Waluś. Przeskoczył zaskoczonego brata, który nagle padł w śnieżno – błotną breję z bólem pomiędzy łopatkami. Ale to nie końskie kopyta go powaliły, ale seria Igora, który po chwili również padł twarzą w błoto przebity ułańska lancą. Waluś wstrzymał konia chciał podjechać do brata. Gwałtowny ból zwalił go z konia. Jakiś piechur, pierwszy z licznej osłony, która zaczęła nadciągać między zabudowania puścił ku niemu kulę karabinową. Potem następni żołnierze wypuścili salwy widząc, że Igor spaprał sprawę przy karabinie. Waluś spadł z konia oddając ducha Bogu. Piechur wbił jeszcze bagnet w pierś ułana by nie było już żadnych wątpliwości i pobiegł w kierunku karabinu maszynowego. Janek leżał nieruchomo z głową skierowaną w stronę brata. Łzy napłynęły mu do powiek, całe życie przesunęło się przed oczyma. Jakiś oficer podbiegł do Igora, nachylił się nad nim. Potem podszedł do Janka i wyciągnął rewolwer z kabury. Janek widział martwego brata i zmrożony śnieg. Potem coś go zakłuło w skronie, a po chwili już z Walkiem szli w kierunku światła, gdzie ojciec, matka i dziad powstaniec witali ich – żołnierzy tak bliskiego Zmartwychwstania Narodowego.

            Bój marcinkowicki był jednym z najbardziej dramatycznych epizodów wojennej tułaczki Legionistów Piłsudskiego. Na początku nic nie zwiastowało trudnych chwil. Wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że Moskal opróżnia sądeckie składy i wynosi się z miasta. Z łatwością przepłoszono patrole z okolic Wysokiego. Potem Legioniści schwytali kilku Kozaków dońskich w okolicach Marcinkowic. Ci przyznawali, że do miasta przyjechał cały rosyjski VIII Korpus. Jakoś do końca temu nie dowierzano, a Piłsudski myślał nawet o próbie zajęcia miasta. Zdecydowano się jednak wyłącznie na nocny ostrzał wejść do Sącza i to działanie było pełnym tryumfem bojowo – moralnym Legionów. W nocnych działaniach brała udział wyłącznie artyleria i nieliczna jej osłona. Kawaleria i większość piechoty stała w tym czasie na kwaterach w Marcinkowicach. Zagadką tej pamiętnej nocy dla prowadzących atak artyleryjski były tajemnicze, turkoczące wozy po drugiej stronie Dunajca. Według chłodnej wojennej kalkulacji Piłsudskiego nie podobnym było, aby wróg pozwolił sobie by obca artyleria swobodnie działała pod nosem znaczących sił własnych. To umocniło wodza w przekonaniu, że po drugiej stronie Dunajca hałasują uciekające tabory z sądeckimi dobrami.
Następnego dnia, po skończonej nocnej robocie i powrocie do dworu w Marcinkowicach Piłsudski wyprawił, jak mniemał, po łatwą zdobycz swoją kawalerię. Udał się na śniadanie i wtedy zaczęło się. Najpierw doniesiono mu, że na wzgórzu powyżej budowanego przez saperów mostu najprawdopodobniej okopuje się wróg. Potem było już coraz gorzej. Rozpoczęła się strzelanina. Ruszyło prawe i lewe skrzydło rosyjskiej ofensywy. Piłsudski zdał sobie sprawę, że zgubił koniarzy. Ale oni na szczęście, nie unikając strat głównie w koniach, wywinęli się z opresji dzięki przytomności umysłu rotmistrza Beliny. Dla „Legunów” jak o sobie mówili, rozpoczął się systematyczny, krok po kroku odwrót w kierunku Limanowej. Oddawano każdy kilometr ziemi z wielkim poświęceniem. Każda formacja od artylerii, przez kawalerię i piechotę wykazała się szczególnym męstwem. Jednocześnie zadano Moskwie tyle strat, że wieczorem walec ofensywy wydawał się być zatrzymanym. Ten i następny dzień bohaterstwa Legionistów sprawiły, że pełną obronę mogły przygotować główne siły Austro – Węgierskie stacjonujące w Limanowej. W następnych dniach grudniowych doszło do słynnej bitwy pod Limanową, zwycięskiej dla wojsk Cesarza. Echa tych bojów były słyszalne zarówno w Wiedniu jak również w Budapeszcie – głównie dzięki postawie bohaterskich Węgrów. Piłsudski po wykonanej dobrej robocie pod Marcinkowicami został odesłany do obstawienia przełęczy górskich na południowy - wschód od Limanowej, a tym samym do zabezpieczenia prawego skrzydła przyszłego limanowskiego placu boju.. Przyjął to zadanie chętnie będąc niepewnym o los zapowiadającej się konfrontacji. Potem czuł jednak żal, że nie skorzystał bardziej ze zwycięstwa, do którego doszło pod Limanową, ale to i tak pozwoliło mu w kilka dni później tryumfalnie wkroczyć do Sącza i zaznać z żołnierzami wywczasu.
 
Łukasz Kądziołka