Grób Legionisty


- Kiliński, ty socjaliku z niewyparzoną gębą. Rusz tyłek, bo nas Moch wywącha – krzyknął szeptem żołnierz w szarym uniformie – jak nas Piłsudski dopadnie to się zakończy nasza wojaczka.
- Było biec do rzeki, a nie kryć się po stodole. Teraz nasi już za Wisłą, a my oddzieleni od nich nie tylko wodą, ale też Ruskimi.
- Gdzie za Wisłą. Był rozkaz cofania się wzdłuż brzegu z Korczyna na Winiary. Musimy się tylko dostać nad rzekę i przedzierać szuwarami.
- Ale przecież inni cofali się przez rzekę.
- I co z tego. Masz mapę? No oczywiście dostała w stodole.
Dwaj młodzi Piłsudczycy nie mieli dziś dobrego poranka. Pierwszy kontakt z Moskalem nie wypadł dla nich najlepiej. Przewaga technologiczna wroga zmusiła legionistów do porzucenia zajętych pozycji. Życie mógł im uratować jedynie śmiały odwrót. Ale oni zawahali się. Po pięciu minutach było już za późno. Koledzy odbiegli, a Moskale wpadli pomiędzy obejścia i wtoczyli działo na podwórko. Armata zaczęła swój koncert pod stodołą w której się schronili. Jak to się stało, że zamarudzili? Nie starali się odpowiadać na to pytanie. Rosjanie strzelali przez całe przedpołudnie, a oni siedzieli jak trusie w sianie. Jabrocki rozmyślał o swoim życiu, które zaczęło przewijać się mu przed oczyma wyobraźni. Nie wiedział dlaczego tak się działo. Czuł ulgę, że jednak po wstąpieniu w Kielcach do oddziału zdecydował się na spowiedź u tego kapucyna, ojca Kosmy, czy jak go tam nazywali. A Kiliński? Młody socjalista z długoletnim doświadczeniem działacza i rewolucjonisty popierający ruch robotniczy. Przyłapał się w stogu na rozmyślaniach nad tym, dlaczego nie wierzy już w Boga i dlaczego ta Niewiara jest tak mało przekonywująca. Potem Moskale przeszli do ofensywy. Szybko przetoczyli działo i odbiegli z podwórka, a nasi bohaterowie rozpoczęli operację przedzierania się do swoich. Ruszyli natychmiast. Nie czekali na magiczną osłonę całunu nocnych ciemności. Dlaczego? Może były to nerwy, może brak doświadczenia. Obeszli zajęty przez Rosjan Korczyn dużym łukiem i mieli zamiar wrócić nad brzeg Wisły.
- Dobra socjaliku, Korczyn za nami. Teraz przez to pole do tamtego zagajnika. Tam gdzie ta krowicha.
- Myślę, że za tymi drzewami na pewno jest już Wisła.
- Dobra. Biegniemy.
Wybiegli na rozległe pole. Podążali ostrożnie z lekka przygarbieni. Dobry kilometr dzielił ich od zbawiennego lasku. Biegli w kierunku czerwonego punktu widocznego wśród drzew. To pasąca się krowa, która nie wiadomo jakim cudem uchowała się w wojennej pożodze. Nie widać było wroga. Spodziewali się, że Moskale po wyparciu swoich zadowolą się przed nocą wyłącznie zajęciem Korczyna. Wroga artyleria milczała. Biegli już pewniej. Jednak w połowie pola serca stanęły im w gardłach. Usłyszeli za sobą ruch.
- Jezu Ruskie za nami, chyba cała sotnia kozacka – krzyknął Kiliński
- Od kiedy jesteś taki pobożny socjaliku. To tylko patrol, chyba sześciu – odrzekł Jabrocki
- Przebieraj nogami i żałuj za grzechy, oni nam nie puszczą. Może się poddamy?
- I zawiśniemy. Oni pewnie jeszcze nie wiedzą, że Austriacy uznali nas ostatnio za kombatantów. A w ogóle to dla Ruskich jesteśmy buntownikami. Szykuj werndla, nie damy łatwo skóry
- Matko Boża, wyparłem się Ciebie dla idei, przyjmij duszę moją
- Ognia! Cholera zaciął się.
- Aaaa

***

 Wszedł z wolna na przestarzały Most Podgórski. Wiosenny wietrzyk zdemolował jego starannie zaczesane siwe włosy. Będąc na samym środku mostu jeszcze raz spojrzał na Kazimierz i szybkim krokiem ruszył w kierunku Podgórza. Był tam umówiony z młodym oficerem jednostki C.K. Armii odpowiedzialnej za porządkowanie galicyjskich pobojowisk i organizowanie cmentarzy wojennych. Za mostem minął Kamienicę Aleksandrowiczów i idąc pomiędzy domami dotarł do Rynku Podgórskiego. Tam rozejrzał się i skierował swoje kroki w kierunku Magistratu.
- Ausweiss bitte – wyrwało go z zamyślenia gwałtowne syczenie. Obejrzał się i ujrzał chuderlawego sierżancika C.K Armii. Jego kwadratowy niemiecki zdradzał, że był on Czechem, może Słowakiem na służbie Jego Cesarskiej Wysokości.
- Ausweiss bitte – powtórzył z uporem nadgorliwiec.
Podał mu swoje papiery wystawione jeszcze w Łodzi przez placówkę niemiecką i zastygł w milczeniu.
- January Jabrocki – przeliterował sierżant i zaraz krzyknął - Was ist das.
- Meine Unterlage – odrzekł spokojnie starzec.
- Unterlage. Du bist ein Spion. Hande hoch.
Wszyscy przechodnie z obojętnością spoglądali na scenę spod Magistratu. Dla nich była to codzienność. Żołnierz zrewidował Jabrockiego i już miał go zabrać na dalsze przesłuchanie do aresztu, gdy usłyszał za sobą stanowcze:
- Halt. Was bedeutet das.
Sierżancik wyprostował się jak struna. Młody oficer rozpoczął tak wymowną połajankę, że to już nie było codziennością w Twierdzy Kraków. Przechodzący uśmiechali się złośliwie. Bardzo nie lubili panoszących się w mieście Czechów. W końcu sierżancik obrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunki koszar.
- Witam Panie Jabrocki – wyrzekł energicznie młody porucznik.
- Zdzichu jak ty się zmieniłeś w tym mundurze.
- Jeszcze lepiej będę wyglądał w polskim mundurze.
- Nie chciałeś do Legionów.
- Teraz trochę nabór wstrzymany. Ale w tej jednostce jest mi dobrze. Zresztą po wojnie to my będziemy administrować grobami wojennymi i ktoś musi to wtedy kontrolować.
- Wierzysz w Polskę?
- Jak Pan, i Janek. Ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chodźmy do Parku Bednarskiego, tam niedaleko, tuż za kościołem.
Przeszli obok pięknego kościoła św. Józefa. Jabrocki przekazał Zdzichowi list od ojca z Łodzi. Jabroccy i Kamińscy byli przed wojną znaczącymi przemysłowcami włókienniczymi, a zarazem prywatnie wielkimi przyjaciółmi. Z kolei ich przodkowie byli wielkimi powstańcami, emigrantami i zesłańcami. Aż dziw bierze, że tym dwóm Panom władze Carskie tak bardzo nie dokuczyły w przemysłowej karierze. Ale tymczasem widok stał się zniewalający. Wiosna opętała swoimi kolorami i zapachami cały park oraz pobliski kamieniołom. Spacerując rozpoczęli dalszą rozmowę:
- Otrzymałem od Pana list i przyznaje, że ustalenie pochówku Janka nie będzie rzeczą prostą. Ma Pan ostatni list od niego?
- Tak oczywiście. Możesz przeczytać
Zdzisław przeczytał pismo uważnie i powiedział:
- Dziwne. Janek opisuje w nim wszystkie wydarzenia od wstąpienia do oddziału w Kielcach do pierwszych utarczek pod Korczynem. A więc są to wydarzenia do sierpnia 1914.
- Tak – odpowiedział Jabrocki – Ale list został nadany dopiero w listopadzie 1914 z Krakowa.
- Hm – zamyślił się Zdzicho – To by się zgadzało. Piłsudski i jego bataliony po rajdzie przez Ulinę Małą, a przed wyjazdem w Karpaty były w Krakowie właśnie w listopadzie. Wtedy Janek mógł nadać list. Ale dlaczego nic od sierpnia już nie napisał?
- Zdzichu popatrz – Jabrocki założył okulary i odczytał ostatnie zdania listu od syna: – „Tato, wojna jest straszna i czasochłonna. Nie wiem, czy dam radę pisać. Przyszło mi walczyć o Polskę i o życie”
- A więc tego się trzymajmy. Janek nie miał czasu pisać i zginął pomiędzy listopadem, a grudniem 1914.
- Tym bardziej, że byłem w lutym 1915 w Kętach u odpoczywających legionistów. Nikt nie przypominał sobie nazwiska: Jabrocki. Dopiero na listach kieleckiego zaciągu zorientowali się, że ktoś taki u nich walczył. Ale kiedy zaginął – tego nie umiano mi powiedzieć.

***

- Masz piękne biurko jak na czasy wojenny – zdziwił się Jabrocki.
- A takie jakieś – odparł zmieszany Zdzisław i chcąc trochę zmienić temat zapytał – Jak tam noc?
- Wszy, bywalczynie tanich hotelików – odparł January.
- Ja też nie spałem. Szukałem całą noc i dużo nie znalazłem. Proponuję jednak na początek pojechać do Limanowej. Tam pod Marcinkowicami zginął Jan Jabłocki, obecnie spoczywa na parafialnym w Limanowej.
- Nazwisko jakby podobne.
- Może przekręcili. Tutaj papiery. Będzie Pan wizytatorem miejsc pochówku żołnierzy. Galicja stoi przed Panem cała otworem. Oczywiście zachodnia. We Lwowie mogą Pana spotkać podobne nieprzyjemności jak wczoraj pod Magistratem. Ale myślę, że miejsce śmierci Janka znajdzie się tu, na zachodzie.
- Dzięki chłopcze.
- A jeszcze pieczęć. Dziś mamy 29 kwietnia 1916. Prawie tydzień od Wielkanocy.
- W Wielkanoc wyjechałem z Łodzi.
- Tak – wyrzekł Zdzicho pochylony wpisując numer przepustki w rejestr – Ale mam do Pana jeszcze jedno pytanie – Jest wojna. Dlaczego teraz Pan ... – już nie dokończył. Jabrocki niespostrzeżenie wyszedł z koszarowego biura.

***

- Jest wojna. Pan ma już swój wiek. Dlaczego właśnie teraz wyruszył Pan na poszukiwanie grobu syna? – zapytał z zaciekawieniem ksiądz Łazarski wpatrując się w twarz rozmówcy.
- A dlaczego ksiądz, mimo zawieruchy wojennej buduje ten niecodzienny kościół tu, na prowincji? – odpowiedział melancholijnie Jabrocki i zaraz skonfundował się z lekka – Przepraszam, nie powinienem tak odpowiadać.
- Nie szkodzi – zamyślił się ksiądz i dodał - Ja po prostu coraz bardziej wierzę, że to nie jest moje dzieło tylko tej, która tu zamieszka – Bolesnej Królowej. Wierzę, że ukończę co rozpocząłem.
- Tak?
- Rekwirowali materiały, zabierali mężczyzn do armii, Rosjanie strzelali w wieżę, spalili część miasta, ale ja wierzę. Wierzę, że ta budowa będzie skończona tak jak Pan znajdzie to, czego szuka. Tylko czasu nie można być pewnym. Czasu, kiedy dzieło zostanie ukończone. Ale i oto groby żołnierzy z 1914.
Cmentarz był piękny przepełniony majowym zapachem. Z oddali słychać było odgłosy miasta. Właśnie do pobliskiej stacji wjechał parowóz, a głos jego sapania roznosił się po całej Limanowszczyźnie.
- Oto grób Walentego Jabłockiego, kawalerzysty spod Marcinkowic. A tu obok w kwaterze moskiewskiej spoczywa najprawdopodobniej jego brat – Jan Jabłocki.
- Brat?!
- Znaleziono ich martwych obok siebie. A ciekawie zrobiło się wtedy, gdy zaczęto przeszukiwać poległych. Jakie było dziwowisko, gdy pośród dokumentów Moskala znaleziono list od Walentego Jabłockiego. Odkryto również imię poległego: Jan Jabłocki. Koledzy legionisty od razu poznali charakter pisma Walusia w liście Jana. Waluś miał też zdjęcie rodzinne. Był na nim człowiek łudząco podobny do martwego Rosjanina. Stwierdziliśmy, że ci dwaj muszą być bracmi i pochowaliśmy ich niedaleko od siebie.
- Bracia – wyszeptał pobladły Jabrocki
- Co się stało? – spytał zaniepokojony ksiądz
- To nie moje dziecko. Miałem tylko jednego syna. Miałem syna Królewiaka, ale nie Moskala.

***

- January, dlaczego jest tu tak jasno? Zasłoń firanę.
- Róziu, nie ma tu firan.
- Ale przecież były, co z nimi zrobiłeś?
- Zapomniałaś.
- Duszno otwórz okno.
- Jest zimno, to dopiero początek marca. Śnieżyca za oknem.
- January, wojna zabrała nam fabrykę, dom i syna. Znajdź jego grób. Pochowaj mnie i znajdź jego grób. Nie czekaj na koniec wojny tylko szukaj. Co to za hałas, co to za dzwonki?
- Ksiądz kanonik z wiatykiem.

***

Stał obok jednej z mogił cmentarza legionistów w Łowczówku. Jasny promień czerwcowego słońca oświetlał poblakłą fotografię żony, którą trzymał w dłoni.
- Róziu nie znalazłem. Przeszedłem całą Limanowszczyznę i okolice Sącza. Przeszedłem cały szlak legionowy. Pukałem do dworków i chłopskich chat. Chodziłem po górach, pagórkach, krzakach i cmentarzach. Potem przyjechałem do Tarnowa. Nawiązałem kontakt z Ligą Kobiet. Panie pokazały mi wszystkie cmentarze naszych chłopców na tej ziemi. Od półtora miesiąca jestem w drodze, w wiosennym deszczu i upale. Nie znalazłem syna. Ty go już masz po tamtej stronie. Ale jego kości gdzieś się poniewierają na tym świecie. Natchnij mnie gdzie mam szukać.
Nagle jego milczenie przerwał hałas dobiegający z wejścia na cmentarz.
- Tak, ojcze. Myślę, że ojciec jest zadowolony z urządzenie tego miejsca. Legioniści spoczęli razem w jednej mogile, o tam.
Jabrocki poznał panią z Ligi Kobiet, która i jemu wskazywała miejsca spoczynku żołnierzy w tych okolicach. Tym razem oprowadzała jakiegoś zakonnika, zdaje się, że kapucyna. January zorientował się, że właśnie zaczęli przybliżać się w kierunku mogił przy których rozmawiał z żoną. Chciał niespostrzeżenie usunąć się i uniknąć spotkania.
- O Pan Jabrocki. Witam – powiedziała kobieta z uśmiechem i zwróciła się do kapucyna - Pan Jabrocki szuka mogiły poległego syna.
- Naprawdę – odpowiedział zakonnik – Szczęść Boże, ojciec Kosma Lenczowski
- Lenczowski – zdziwił się Jabrocki – Ja ojca przecież znam.


***

- Już u króla Sobieskiego jadącego na odsiecz Wiednia Kapucyni stali w przybocznej kapelanii. Dlatego by stało się zadość tradycji Kapucyn poszedł z legionistami w pole. A nie łatwo być dziś kapelanem. Ha. Pamiętam pierwsze Boże Narodzenie. Właśnie nasi bili się pod Łowczówkiem. Zdobyliśmy z doktorem jakąś kurę na Wigilie. Gotowaliśmy ją w opuszczonym domku, a tu nagle odwrót. Wszystko zostawiliśmy. Potem nasi musieli ponownie zdobywać opuszczone pozycje. A my jak już wróciliśmy to w chacie, ani kury, ani ognia w piecu. I było po Wigilii.
Ojciec Kosma zauważył, iż Pan January nie był zbytnio zafascynowany jego wspomnieniami. Wpatrywał się w przebiegający krajobraz widoczny z okna wagonu pociągu jadącego z Tarnowa do Krakowa. Ojciec podniósł do oczu jeszcze raz list Janka Jabrockiego i powiedział:
- Spowiadałem chłopaka. Tylko drogi Panie tylu ich było w tych Kielcach. Nie pamiętam go.
Ale myślę, że trochę błędnie założyliście z synem Pana przyjaciela, że chłopak zginął w Karpatach.
- No tak – ale list został nadany z Krakowa
- Ale czy własnoręcznie przez Janka, czy pośmiertnie przez inną osobę?
Po tych słowach oczy starca odżyły nadzieją na nowo.
- No to co ojciec radzi?
- Szukać od początku. Od Korczyna, gdzie urywa się list syna.
- A potem. Przecież legiony rozerwały się. Część chłopców została w centrum, a część przez Kraków udała się w Karpaty.
- Należy szukać śladem Piłsudskiego. Ja nie miałem okazji przedzierać się z nim przez Ulinę. Ale miałem wgląd w sprawy ewidencji umierających tej części legionów, które zostały. Zatem mniemam, że prawdziwe poszukiwania jeszcze przed Panem.
- Zatem do Korczyna?
- Tak radzę.

***

- Skąd matka ma ten brewiarzyk? – z naciskiem pytał ksiądz Halak
- Od legionisty – odparł coraz bardziej zmieszany chłop.
- Oj, Jastrząb, opowiadajcie wszystko – ten Pan szuka swojego zmarłego syna, a wy macie jego brewiarz.
January siedział w kącie jednego z pokoi plebani w Gręboszowie i z drżeniem rąk przeglądał książeczkę. Był pewien, że należała do jego syna. Sam w 1911 kazał trzy sztuki popularnego jak na owe czasy modlitewnika oprawić w skórę i zaopatrzyć przednią stronę okładki w herb rodowy. Jeden egzemplarz oddał żonie, drugi synowi, a z trzeciego korzystał sam. Drżał całym sercem, gdyż przeczuwał, że jego poszukiwania dobiegają końca. Całym sercem był wdzięczny Bogu za spotkanie z ojcem Lenczowskim. To on dał mu adres miejscowego proboszcza. Ksiądz Halak po przeczytaniu listu od ojca Kosmy bardzo serdecznie ugościł starca u siebie. Pokazał wszystkie groby na cmentarzu parafialnym, obiecał, że po Bożym Ciele wskaże miejsca za Wisłą, gdzie również spoczywają żołnierze. Ale wcześniej przyszło wspomniane święto. Ta ludowa procesja, odświętni chłopi i ta tajemnicza książeczka w ręku jednej z bab. January nie wytrzymał i krzyknął. Dobrze, że był to już koniec uroczystości. Zaraz do niego doskoczył młody Jastrząb, syn obecnej właścicielki modlitewnika. Zrobiła się awantura. Dobrze, że przytomnie wmieszał się w to wszystko kościelny, a potem sam proboszcz. Poprosił matkę z synem na pokoje plebani.
- To wy macie tu rodzinę, a normalnie to jesteście spod Korczyna, zza Wisły? – spytał ksiądz
- Tok, my przyjechali tu w dwunastym. Normalnie to my z Krzywopłotów, ale bratu się zmarło i my wzięli po nim gospodarkę. Matka ze mną przyjechali. W Krzywopłotach dostali trzeci brat. Ale teroz u niego bida, wszystko wojskowe zabrali. Także on tyż z nami siedzi.
- A tu kogo w Gręboszowie macie?
- Od żony rodzina.
- A brewiarzyk?
- A zabili tam w czternastym za Wisłą u dęba dwóch sokołów, to my pochowali.
- I brewiarz zabraliście?
- A no Komunia najmłodszej to my zabrali.
- A to wasze dziecko czyta?
- Nie, brewiarzyk dostała matka, a córa różaniec.
- Ładnie to brać od zmarłych?
- Bieda, ale my pochowali i list oddali.
- Komu oddaliście list?
- A u sąsiada Macieja tej samej nocy na strychu chowały się dwa innej sokoły przed naszymi. To jak uciekały do swoich to zabrali list.
- Czy to ten list? – zapytał January, który coraz żywiej wsłuchiwał się w rozmowę księdza i chłopa.
- Ja ta nie pamiętom a i cytać ni umiem. Ale chyba ten. Poznaje po tym znacku na papirze. Tam tyż cosik takiego było – odpowiedział Jastrząb i zaczął intensywnie przyglądać się herbowi na okładce.
- Dobra Jastrząb musicie oddać własność Panu Jabrockiemu.
- Nie trzeba - odpowiedział January – Musisz mi tylko pokazać groby tych dwóch żołnierzy.
- W sumie trzech, bo tam jeszcze jeden naski leży.
- Kiedy wracacie do siebie – zapytał Jabrocki
- Jutro z rana.
- Będę jutro koło południu u was! - zakomunikował January
- A ja w niedzielę pojadę poświęcić mogiłę – dodał ksiądz - A tak w ogóle to święcił ją proboszcz od was.
Na te słowa chłop spuścił głowę.
- A to trzyba?
- Idźcie już. Matka czeka w poczekalni – odpowiedział duszpasterz.
Jastrząb skłonił się pokornie i poszedł w kierunku drzwi. Ale w progu coś go jeszcze tknęło:
- Te sokoły to naprawdę były dzielne. Nasi to się z nimi nie patyczkowali.
- Co chcesz przez to powiedzieć?! – wykrzyknął January
- Widziałem jak ich mordują.
Po tych słowach starzec nie wytrzymał i chwycił chłopa za kołnierz:
- Człowieku opowiadaj jak to było!!!

***

Jak soczewka skupia w sobie rozproszone światło słoneczne tak w to południe ta łąka skupiała wszelakie uroki wczesnego lata. Cała była zaczerwieniona makowym dywanem. Wiatr pieścił trawy i falował nimi jak wodami morskimi. Jednocześnie niósł dźwięk nieskonfiskowanych dzwonów bijących na Anioł Pański w odległych kościołach. Stare krówsko patrzyło na tę łąkę stojąc na lekkim wzniesieniu pod drzewami małego zagajnika. Malina przeżuwała jakieś chwasty i polne rumiany czyniąc gorzkim swoje mleko – towar deficytowy podczas wojny. Potem poczłapała w głąb lasku by napić się wody ze źródełka. Spojrzała w zwierciadło, zadziwiła się swoją mordą, pożłopała wody i podreptała na poprzedni paśnik. Po drodze, już nie po raz pierwszy w życiu, obdarła sobie swój krowi bok jakimś kijem wystającym z ziemi. Nigdy nie umiała go wyminąć. A teraz jeszcze w dodatku zaczęła czuć krowi niepokój, bo zbliżał się czas udoju, a człowieka nie było. Stanęła znowu na skraju lasku i zaryczała rzewliwie. W tej samej chwili na zielone przestrzenie obszernej łąki wpłynęło dwoje ludzi.
- E, ponie, skarb nie krowicha – zaczął Jastrząb – my dzięki niej te wojne przeżyjem. No, trza ją było chować po lasach, w zimie po szopach leśnych by wojskowe nie wzięli. Ale się opłacało.
Tu chłop spojrzał na Jabrockiego, który trzymał fason jak na pogrzebie. January coś sobie próbował poukładać, coś przemyśliwał. W końcu zatrzymał się na środku zieloności i zaczął odtwarzać to co mu wczoraj Jastrząb opowiedział. Chłop widząc to zamyślenie powiedział:
- Wtedy też żem szedł do krowy. Bołem się, że jak zaczęli strzylać to ją ustrzylili, albo zestrachali i poleciała w Wisłę.
- Skąd biegli legioniści?
- Sokoły z tych krzoków, a nasi stamtąd – tu Jastrząb wskazał kierunek skąd wtedy nadjechali Rosjanie.
Staruszek z łódzkiego ponownie zatopił się w myślach. Kroczył przez łąkę analizując wszystko, co wczoraj usłyszał. Widział śmierć syna, jego męczeństwo i oddanie. Przeszli pod zagajnik. Jastrząb widząc powagę starca już nie śmiał zagadywać. Jego chłopskie oblicze spochmurniało, a umysł zaczął coś kalkulować. Zastanawiał się dlaczego ci dwaj tak naprawdę byli jego wrogami. Byli obcym żołnierzami, ale przecież mówili po polsku.
- Czy to ta dębina? – spytał już całkowicie poruszony Jabrocki.
- Tok – odpowiedział chłop, a starzec padł na kolana. Objął stary dąb i zatopił się w żałobnym, a jednocześnie mistycznym zatopieniu. Wyglądał jak późniejszy papież słowiański modlący się w cichości i ponadludzkiej głębokości. Tak trwał kilka chwil, które przedłużały się w minuty, kwadranse i godziny. Jastrząb zdoił krowę i z banką, którą miał gdzieś schowaną koło źródełka, przyszedł do dębiny. Coś chłopa gryzło.
- Stary przyszedł groby oglądać, a ślęczy przy dębie – pomyślał i jednocześnie zdał sobie sprawę ze zła, które przez te lata wyrządził pamięci zmarłych. W końcu nie wytrzymał:
- A bo my ponie nie lubimy sokołów. Ja jest z głębi Królestwa, a my na nich momy tam takiego nerwa. To nasi mieli biegiem wpaść i skończyć te wojne. Przyszli sokoły i pobili naszych, a Miemce skończyć teraz nie mogą. Ślenczym teraz w tym i płacim codziennie – tu przerwał i nerwowo zaczął kręcić się na miejscu. W końcu zatrzymał się i dodał wskazując palcami:
- Tom so te mogiły. Jedna na wzgórku, następne po tamty stronie gdzie krowa stoi – potem obrócił się, zabrał mleko i poszedł.
January przebudził się z odrętwienia. W zamyśleniu zdążył pojąć jedynie ostatnie słowa chłopa. Pocałował z szacunkiem drzewo u stóp którego klęczał i spojrzał ze łzami w oczach na rozległą gałąź. Potem wstał i poszedł dalej. Wspiął się na lekkie wzniesienie i dojrzał mały krzyżyk prawosławny. Grób, najwidoczniej Kozaka był zadbany. Widać było, że miano staranie o to, by nie zrównał się z ziemią i nie stopił z podłożem. Były jakieś kwiaty, jakieś ogrodzenie i ktoś nawet wyrył daty i nazwisko żołnierza.
- Wasyli Koronkov 1895 – 1914 – przeczytał starzec, ale przecież nie tego szukał. Odwrócił się na pięcie i poszedł na przeciwległą stronę zagajnika. A tam Malina, najwyraźniej mająca dosyć już wieczystych mąk w drodze do źródełka, bodła niemiłosiernie jakiś drąg. Ale to nie był zwykły kij. Krowa tratowała dwie ziemnie mogiły niszcząc resztkę krzyża brzozowego. Kopczyki zaniedbane, nieogrodzone, skazane na zapomnienie stapiały się powoli z gruntem. Krowa dopełniała dzieła zapomnienia. Nagle odskoczyła zaskoczona widokiem obcego człowieka. January przypadł do krzyża. Przeczytał tabliczkę, potem drugą walającą się nieopodal. Znalazł tego kogo szukał, a potem zapłakał nad tą Polską.
- Boże, czy ta śmierć, ofiara Abrahamowa będzie miała sens? Jest tyle wizji odrodzenia kraju. Co głowa to inną roztacza. Zaborca bałamuci Polaków. Ich rąk potrzebuje do własnych spraw. Legiony żyją w Galicji pamięcią i wdzięcznością, tu równane są z ziemią. Piłsudski, czy Dmowski? Z Germanami, czy z Carem? – oto pytania.
Jabrocko padł twarzą w mogiłę i zaczął krzyczeć błagalnie:
- Boże trzeba cudu, cudu dla Polaków, bo inaczej te mogiły zarosną nie wydając owoców. Trzeba cudu!!!
- Trzeba cudu!!! - krzyczało echo, szumiał zagajnik, wyryczała zawstydzona Malina.

***

- Aaa!!! - Kiliński wpadł w szał bitewny i rzucił się w kierunku nacierających. Kozacy rozpędzili konie i obniżyli charakterystyczne piki, szarżując i niosąc nadchodzące nad tę łąkę tchnienie śmierci. Z pośród nacierających na przód wysforował się pewien młodzik. Szedł on w patrolu na szpicy i dlatego teraz był znacznie bliżej Piłsudczyków. Nagle splotły się złowrogo spojrzenia młodego Kozaka i Kilińskiego. Jabrocki zrezygnował z reperacji karabinu. Stanął do walki na bagnety. Ale było już za późno. Pierwsze starcie należało do przyjaciela. Kiliński z bagnetem na sztorc z całym impetem natarł na młodzika. Podbiegł, zamknął oczy i poczuł jak stal jego broni wcina się miękkie ciało. Jednak tuż po chwili odczuł, że na jego rękach spoczął przygniatający ciężar. Ocknął się. Okazało się, że wbił bagnet w pierś konia. Rumak stanął na tylnych nogach, a przednimi zaczął wierzgać niemiłosiernie. Moskiewski młodzik sprytnie utrzymywał się w cuglach. Jednak rana końska była dla zwierzęcia śmiertelną i po chwili rumak całym ciężarem spoczął na bagnecie Piłsudczyka. Kiliński przez chwilę utrzymał przygniatającą go masę, ale zanim odskoczył karabin przełamał się i konisko przygniotło socjalika gruchocząc jego żebra, kości nóg i wnętrzności. Młodzik przeleciał przez łeb swojego wierzchowca i padł z impetem w trawę masakrując sobie twarz. Natychmiast próbował się podnieść, ale kolba bagnetu Jabrockiego złamała mu jeszcze nie uszkodzony nos. Kozak ponownie padł w trawę, ale tym razem na wznak. Już nie wstał. Rozogniony Jabrocki wbił bagnet w młodą pierś wroga i zaraz potem sparował cios kolejnego Moskala. Pomyślał o ucieczce, ale zarośla były za daleko. Rozgniewani Rosjanie szarżowali z piorunami w oczach. Widzieli śmierć kompana. Janek sparował jeszcze ataki trzech kawalerzystów. Jednak ostatni napastnik nie zaatakował, ale nadjechał z nakazem, aby brać wroga żywcem. Był to dowódca zwiadu. Moskale z trudem opanowali gniew i otoczyli kółeczkiem Jabrockiego. Krążyli jak zgłodniałe rekiny wokół tratwy rozbitka. Piłsudczyk czuł się jak zwierz w potrzasku. Próbował kąsać bagnetem, ale jego ciosy były co chwilę parowane. Dodatkowo jeźdźcy będący za nim zaczęli go boleśnie kłóć pikami po plecach, ramionach i pośladkach. Złość zaczęła przeradzać się w zabawę. Janek widząc, że niechybnie zbliża się jego czas odejścia z tego świata odrzucił bagnet i klękną w trawie. Miał nadzieję, że dowódca wyjmie zaraz broń z kabury i strzeli mu w skroń. Przeliczył się. Rosjanie byli już zupełnie rozbawieni. Oficer nie przejawiał żadnych emocji. Zauważył to Janek i jeszcze większy strach przeszył jego wnętrze. Zwrócił swój rozum ku Męce Pańskiej. Wiedział bowiem, że gdyby Moskale byli w gniewie to nie panując na emocjami jednym pchnięciem piki, jednym strzałem z pistoletu zakończyli by jego żywot. Ale dowódca nie okazywał już emocji. Janek wiedział, że już nie porywczość, ale przemyślane wyrachowanie zada mu śmierć. Na przeżycie tej przygody nie liczył. Dla nich był buntownikiem i zdrajcą. Instynktownie nie prosił Boga o cud przetrwania, ale cud dobrej i lekkiej śmierci. Tymczasem oficer odjechał do poległego kompana. Zsiadł z konia. Przeszukał zmarłego podkomendnego. Znalazł tylko papierosy. Zanotował w notesie nazwisko. Listów nie było żadnych, bo nie wielu z szeregowych w armii Cara umiało pisać. Potem podszedł do Kilińskiego. Ten trząsł się jeszcze w konwulsjach i toczył krew z ust. Koń leżący na nim już dawno zgasł. Oficer podniósł czapkę Kilińskiego i spojrzał na orzełka.
- Polaczki – wycedził z nienawiścią, wytarł nos czapką i rzucił ją w trawę. Potem wyciągnął pistolet z kabury i wypalił w skroń skruszonego socjalika. Janek zatopił się w modlitwie za przyjaciela. Nie zmówił nawet „Zdrowaśki” bo nadszedł Moskal przywódca prowadząc konia za uzdę. Wysłał dwóch podkomendnych by zajęli się ciałem kompana. Potem podszedł do Jabrockiego i zaczął nieudolną polszczyzną:
- No Panie Polak. Mój pradziad bił Polaczków podczas ataku na Pragę w 1831. Mój dziad wycinał partie buntowników podczas waszego, głupiego powstanie z przed pół wieku. A teraz ja Was wycinam. – tu podszedł do Janka i popatrzył mu w oczy. Chciał zobaczyć w nich strach.
- Głupie Polaczki. Nigdy nie będziecie wolni. Ja się szkoliłem by was pilnować. Nie interesuje mnie czyś Królewiak, czy od Austryiców. Nie chcę wiedzieć. Bo jeśliś Królewiak to ja cię musiałbym powiesić. A jeśli od Franciszka Józefa to też kazałbym cię powiesić bo wasz Cesarz jeszcze wam odrębności wojennej nie dał. Ale ja mam już dziś dość cięcia i wieszania takich biedaczków jak ty. Dam ci szanse.
Janka nie wzruszyła ta mowa, zaczął jedynie swe myśli kierować do Królowej Anielskiej jeszcze raz prosząc by oszczędzono mu perfidnej i przemyślnej od wroga śmierci. Oficer skinął na dwóch pozostałych żołnierzy, a ci zaczęli uśmiechać się szyderczo rozumiejąc bez słów zamysły dowódcy. Związano Janka za ręce i powleczono na powróśle do pobliskiej dębiny. Moskal, który prowadził Polaka specjalnie spiął konia i pędem podążył w kierunku drzew, aby należycie więźnia przewlec po łąkowych nierównościach. Wreszcie poturbowanego dowlókł pod smukłego dęba, a tam znowu odezwał się oficer, który już na nich czekał:
- Dam Ci szanse i powieszę Cię bez wiązania rąk. My pojedziemy, a ty jeśli się odpętasz będziesz żył, jeśli nie zadusisz się.
Po tych słowach podkomendny przewiesił potężną linę przez centralny konar dębu. Nagle nowe wydarzenie dało szanse na przedłużenie życia skazańca. Tuż zza krzaków, ze wzniesienia dobiegło wszystkich głośne muczenie, a następnie spokojny wzrok krowich oczu rozpoczął lustrować poczynania żołnierzy. Jeden z Moskali rzucił się w krzaki. Drugi szybko zdjął linę, którą uprzednio zawiesił na konarze drzewa i pobiegł za pierwszym. Jabrocki pomyślał o ucieczce. Jednak dowódca pod opieką którego obecnie się znajdował był czujny. Nie tylko pilnował jeńca z pistoletem w dłoni, ale również doglądał koni. Po dłuższej chwili dwóch żołnierzy przyciągnęło za sobą krowę. I tu zaczął się problem. Jeden z Moskali chciał zabić zwierzę. Drugi prowadzić do obozu. Dowódca wybrał drugą opcję. Ale wcześniej kazał przygotować menażki i zawołał pozostałych żołnierzy, którzy krzątali się przy ciele zmarłego kolegi. Podjechali konno, a następnie jeden z nich zaczął doić Malinę.
- No Polaczku, ostatni posiłek – tu oficer podał Jankowi blaszany kubek, ten jednak odmówił. Wkrótce uczta skończyła się, ale zrodziła ona nowy pomysł w głowie oficera. Zakrzyknął na swoich. Żołnierz ponownie przewiesił linę przez konar. Potem, ku ogólnemu rozbawieniu, kazał wsadzić Janka na Malinę i osobiście założył pętle na szyję Polaka.
- No, masz szansę. Nie pętam ci rąk.
Po tych słowach śmignął krowę w wychudły bok. Ta podskoczyła i szybko uskoczyła w krzaki. Oficer podtrzymał trochę ciało skazańca, aby zbytni impet egzekucyjny nie przetrącił Polakowi karku. Janek zawisł. Szybko włożył palce pomiędzy szyję a sznur. Jakoś łapał powietrze. Pojawiła się nadzieja. Oficer siadł na konia i począł oddalać się od dębu wraz z pozostałymi Kozakami.
- Nie duszę się, ale też nie sięgam ziemi i trudno będzie się uwolnić. Ale mam czas, coś wymyślę – kombinował Janek.
Ale tak naprawdę czas jego się kończył. Nagle zaczął jeszcze bardziej wić się na pętli i jednocześnie dostrzegać perfidię moskiewską. Rosjanie rozpędzali się. W połowie pola dokonali gwałtownego zwrotu i pełnym galopem zaczęli wracać do dębiny. Nagle obniżyli piki. To była szarża, którego celem był skazaniec. Chłopiec nie miał już żadnych wątpliwości. To był jego koniec. Zamknął oczy. Słyszał coraz głośniejszy tętent, szum wiatru, krzyki kawaleryjskie, smak potu. Puścił sznur, zawisł i nagle poczuł …
Ostatni ciął dowódca szablą w sznur. Podziurawione ciało opadło na ziemię w suchą trawę letniej łąki. Malina zdołała uciec.
 
Łukasz Kądziołka

07-09.2008