Cieniawa
– najdalej wysunięty punkt obrony austro – węgierskiej – 7 grudnia 1914, godz.
19:00
- Marianku, a skąd ty masz te papieroski – wyszeptał
jeden z landszturmistów tak, aby stojący obok nie usłyszeli, po czym dodał:
- A jednak wziąłeś od tego koniarza?!
- Bartuś ty się nie interesuj, bo chociaż ciemno i
siedzisz w krzakach to Moch cię na kilometr słyszy,
- A ty to lepiej zgaś bo widać nas od Sącza,
- Dobra, zamknij już ten dziób – skonfundował się
Marian, a po chwili namysłu kontynuował starając się mówić tak, aby nikt więcej
oprócz kolegi go nie słyszał.
- Wiesz co Bartuś, zdaje mi się, że my za długo to
nie pożyjemy.
- Przez to cośmy widzieli przed godziną w Pisarzowej
?
- Nie wiem,
mam przeczucie – po tych słowach obejrzał się za siebie na zachód
- Cholera słyszysz jak szumi? Znowu fala idzie!!!
- Będzie zadyma – zawtórował mu kolega.
Sztab
był już zdecydowany, aby obronę przenieść na linię Łysa Góra – Jabłoniec -
Golców. Ale blizna okopów była jeszcze zbyt płytka. Wymęczeni Legioniści
zostali wreszcie zluzowani i mogli w końcu wejść do Limanowej z nadzieją na
odpoczynek. Tego wieczora landszturm czatował na przednich pozycjach w okolicach
Cieniawy. Jeszcze następnego dnia ta szpica miała być gwarancją bezpiecznych
prac na Jabłońcu. Chłopcy właśnie zalegli na miedzy, w ciemnościach wieczoru. W
chwilę później zostali pochłonięci przez zamieć. Bartek z Marianem wcisnęli się
pod śliwkę, która rosła na miedzy. Mimo, że obok nich byli koledzy to tak
wiało, że sami ledwo się słysząc mieli gwarancje, że koledzy ich nie będą
podsłuchiwać.
- Ci z Legionów to chyba fajne chłopaki, mogliśmy do
nich wstąpić – zagadnął Bartek,
-Tylko, czy jeszcze byśmy żyli. Pamiętasz
zastanawialiśmy się końcem lipca, czy pójść, czy nie. Zdecydowaliśmy zostać, bo
to praca w Starostwie to też nam się wydawała ważna. Trzeba zostać na urzędzie
i pracować dla Cesarza.
- No i nas w końcu zmobilizowali ze Starostwa i
walczymy teraz z chłopem, pisarzem, urzędnikiem i robotnikiem – odpowiedział
Bartek.
- I nie wiem, czy dożyjemy jutra. A w Legionach
jeślibyśmy przeżyli to pewnie moglibyśmy zostać kimś – zamyślił się Marian, po
czym wytężył słuch.
- Słyszysz, jakby odgłos koni z przodu.
Bartek wychylił głowę nad miedzę, ale szybko schował
się z powrotem
- Zdaje ci się. W tej zadymie głos się miesza.
Marian zamyślił się na chwilę po czym powiedział:
- Wiesz Bartuś, ja bardzo chciałem do Legionów, bo
wydawało mi się, że oni wywalczą nam wolność. Ale tak naprawdę bałem się. Nie
śmierci, ran, czy trudu. Ale tego, że zabiję jakiegoś, jakiegoś …
- No wyduś z siebie. Kogo bałeś się zabić –
zdenerwował się Bartek, ale nie zdążył już usłyszeć odpowiedzi.
Nad
ich głowami, zupełnie nie wiadomo z jakiego kierunku pojawili się kawalerzyści
moskiewscy z wycelowanymi rewolwerami w ich kierunku. Zamieć tak kręciła
powietrzem, że zagrożenie dostrzegli tylko nieliczni landszturmiści siedzący na
miedzy. Zresztą jeźdźców też było może trzech lub czterech. Landszturmiści, w
tym Marian i Bartek, którzy znaleźli się na celownikach napastników wiedzieli,
że wróg jest tak blisko, że nie zdążą nawet sięgnąć po broń. Nawet nie
próbowali tego robić. Nagle jeden z jeźdźców zwrócił się czystą polszczyzną do
landszturmu, a jego głos był słyszalny przez większość żołnierzy polskich.
- Rodacy, nie przelewajmy krwi bratniej. Idziemy
by wyzwolić was z ręki Cesarza i zjednoczyć nasze, historyczne ziemie w
braterstwie słowiańskim pod panowaniem Cara. Idźcie do domu, szkoda naszej krwi
… - tu nie zdążył już kontynuować przemówienia. Spłoszeni jeźdźcy zawrócili
konie i zniknęli w zamieci. Spłoszyły ich strzały. Nagle pojawili się
oficerowie. Nadęty oficer pamiętający incydent z Legionistami sprzed dwóch
godzin wycedził przez żeby do Bartka i Mariana:
- Co wy tak leżycie, jak wróg atakuje. Chyba nie
myślicie o przejściu na ich stronę?
- Nie, nie – tylko, tylko – Marian postanowił
zażartować z oficerka i wycedził z wielką powagą - Tylko podeszli tak blisko, że nie dało się
nawet strzelać.
W tej chwili zamieć całkowicie opadła. Oczom
żołnierzy ukazał się zaskakujący obraz. Około dwudziestu konnych, oddalało się
wraz kończącą się zamiecią w kierunku
Kaniny.
- Straż przednia – powiedział oficerek. Potem skierował
się do innych oficerów oddziału mrucząc pod nosem:
- Byli tak blisko, ze nie można był strzelać.
Nie minęło dziesięć minut, gdy chłopcy pod śliwką
usłyszeli rozkaz:
- Odwrót - schodzimy do miasta